poniedziałek, 4 lutego 2013

Puerto Escondido - Virgen de Juquila - Puerto Escondido

Puerto Escondido ma dla mnie szczególne znaczenie. Nie ma podróży po Meksyku bez odwiedzenia tego magicznego zakątka. Nieskrępowaną atmosferę tworzą tu surferzy, którzy do tego "ukrytego portu" ściągają od lat. Udane połączenie gringo-hippie z duchami plemion Oaxaca. Są ludzie, którzy pamiętają czasy, kiedy dojeżdżało się tu nierówną nieutwardzaną drogą. Dzisiaj Puerto to oczywiście  turystyczne miasto, ale bez zadęcia.
Widok z Panamericany, w głębi plaża Zicatela.
Playa Principal blisko portu.
Koniec plaży Zicatela, akurat przed naszym hotelem, upodobali sobie spadochroniarze do lądowania. W Puerto Escondido jest lotnisko. Trzeba było uważać. Ich desant powtarzał się parę razy w ciągu dnia.

Zatrzymaliśmy się przy plaży Zicatela. Miejsce dobrze nam znane.
Po kolacji przechodząc obok baru nieopodal hotelu usłyszeliśmy Maykę. Pochodzi z Catemaco w Veracruz, w Puerto Escondido mieszka chyba od czterdziestu lat. Śpiewa przy akompaniamencie gitary repertuar z całej Ameryki Łacińskiej, rumbę, cumbię, przede wszystkim bolera. Tym razem towarzyszyli jej 
- Ernesto - multiinstrumentalista, 
- Simon z Nowej Zelandii - chłopak, który dołączył 5 dni temu i znakomicie gra na gitarze, chociaż dopiero  wczuwa się w rytmy latino, w dzień surfuje, 
- i Luis, samouk, w jego żyłach płynie indiańska krew a jego duszę koją fale Pacyfiku, oczywiście uderzając synkopy. Luis gra na perkusji oczywiście.
Mam szczęście znać Maykę od ośmiu lat, od pierwszej mojej tu wizyty. Podobnie jak tym razem, idąc plażą wieczorem, usłyszałem jej głęboki, nieco zachrypnięty głos, dobiegający z jednego z barów. Lubię piosenki, które śpiewa, lubię ich surowe wykonanie. Fascynacja pozostała na lata. Mayca sprawiła mi wielką niespodziankę, kiedy trzy lata temu koncertując w Niemczech, zjawiła się niespodziewanie w Warszawie po to, żeby dla mnie zaśpiewać. Przyjechała specjalnie, kiedy dowiedziała się, że złamałem kręgosłup i zapewne potrzebuję rozweselenia.
Słuchając muzyki Mayki i rozmawiając z nią minęło nam pół nocy.

W niedzielę rano wyruszyliśmy do Sanktuarium La Virgen de Juquila. Zaplanowaliśmy pętlę o długości trochę powyżej 200km, najpierw drogą nad Pacyfikiem z powrotem w stronę Pinotepy, potem w góry do Juquila. 
Piękne rozlewiska i laguny wzdłuż oceanu.
Juquila położona jest w dolinie na wysokości 1500m. Najpierw trzeba było wspiąć się krętą drogą wśród lasów sosnowych na ok. 2000m.
Virgen de Juquila jest drugim co do ważności sanktuarium w Meksyku (po Guadalupe). Przybywa tu mnóstwo pielgrzymów. Zwłaszcza w niedzielę jest tłoczno.

Powrotna droga miała jeszcze więcej zakrętów. Droga wznosiła się najpierw na 2200m. Zrobiło się przyjemnie chłodno, bo pochmurnie. Przez grzbiety sierra przeciskają się gęste chmury, kondensuje tu wilgoć znad oceanu. Miejscami mgła skrapla się, chłodząc kroplami deszczu.

Uduchowieni wizytą w Juquila, pięknymi krajobrazami w górach i rozkołysani rytmem zakrętów, zdążyliśmy do domu w sam raz na zachód słońca. 

Późnym wieczorem zatrzęsło się mocno. Siedziałem wtedy wygodnie na tarasie na piętrze. Pierwsze wrażenie było takie, jakby ulicą przetaczała się wielka ciężarówka lub pociąg. Tylko, że panowała cisza. Wstrząs był jednak znacznie dłuższy niż przejazd samochodu. Przestraszeni goście powyskakiwali z pokoi. Replika wstrząsu powróciła, już słabsza, po paru minutach. Mieszkańcy Puerto Escondido są przyzwyczajeni do wstrząsów. Tak je właśnie nazywają: "temblores", nie trzęsienie ziemi.

Koliberek w naszym ogródku. Wyglądał jak owad.

Ostatnia noc w Puerto Escondido była niezwykła. Uczestniczyliśmy w pożegnaniu właściciela pobliskiego hotelu Rockaway. Nie znałem go osobiście. Fred umarł w hamaku, po cichu. Do Puerto Escondido przyjechał ze Stanów czterdzieści lat temu, podobnie jak wielu innych weteranów wojny w Wietnamie. 
Przyjaciele Freda z Puerto, w większości Amerykanie, zorganizowali mu stypę radosną, po meksykańsku. W barze nad basenem hotelowym zebrało się z kilkadziesiąt osób, impreza była otwarta, każdy mógł przyjść.
Do późnych godzin nocnych brzmiała rumba. Lokalny zespół, z mocną czteroosobową sekcją rytmiczną porywał do tańca i trzeba przyznać, że białe dziewczyny, które przeważały, znakomicie sobie radziły z krokami. Ciekawe, czy to kwestia lat tu spędzonych, pokoleń?
Kumple Freda, panowie znacznie starsi ode mnie, długowłosi i siwi, otoczyli bar i pobliskie stoliki. W rozmowach całkiem głośnych powracał temat wojny. Po tylu latach, w takim miejscu.
Drinkiem wieczoru mył mezcal-cafe, polewany z 5-litrowych baniaczków. Znakomite dopasowanie do  scenerii, muzyki, ducha Oaxaca. Fred pewnie by się cieszył.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz