Podróż z Puerto Escondido do San Cristóbal de Las Casas podzieliliśmy na dwa dni. Najpierw droga wzdłuż Pacyfiku do Salina Cruz. Na obiad zatrzymaliśmy się przy jednej z plaż Huatulco.
Następnego dnia po noclegu w Juchitán de Zaragoza (piękny pałac rządowy) droga wiodła przez równinę Istmo de Tehauntepec. Istmo jest najwęższą częścią Meksyku pomiędzy oceanami. Na dodatek w zasadzie płaską, dlatego też na ogół na odcinku 100 km wieje tu tak, że urywa głowę lub przewraca ciężarówki. Tak zapamiętałem Istmo z poprzednich podróży. Tym razem mieliśmy szczęście. Cisza. Tysiące wiatraków, które tu postawiono w ostatnich latach, stało unieruchomionych.
Można by się spodziewać, chociaż za bardzo na tym się nie znam, że to drzewo wkomponowane we wnętrze przydrożnego baru ma wieki. Tymczasem dziewczyna, która nam podała wodę oceniła, że ma czterdzieści lat. A może to jest tak, że dla niektórych czterdzieści lat to już koniec skali?
Obiad za to zjedliśmy przy dźwiękach marimby i saksofonu, a jakże.
San Cristobal leży w Chiapas, najbardziej na południe położonym stanie Meksyku, który zresztą do połowy XIX w. należał do Gwatemali.
Z poziomu morza w ciągu paru godzin wspięliśmy się na wysokość powyżej 2100 m npm. Po południu było jeszcze ciepło, za to chłód wieczora był w pierwszym momencie przyjemną odmianą.
Zatrzymaliśmy się w Posada Sancris, parę minut od ścisłego centrum, za to, nie licząc kogutów jak zwykle, nic nie zakłócało spokoju. Ciepły pokój. Bardzo gościnni ludzie.
Rano temperatura wynosiła tylko +4 C. Wystarczyło za to tylko wyjść z cienia, aby palące słońce od razu przypomniało o szerokości geograficznej.
San Cristobal jest pięknym miasteczkiem, zadbanym, bardzo turystycznym. Nic dziwnego, że wielu obcokrajowców zakotwiczyło tu na dłużej.
Prawie wszyscy napotkani ludzie, z wyjątkiem turystów, mają szlachetne indiańskie rysy. Chiapas to najbardziej kolorowy, etniczny stan Meksyku.
Wnętrze kościoła przy Plaza Santo Domingo.
W San Cristobal w sklepach, restauracjach wiszą zdjęcia przypominające powstanie EZLN (Ejército Zapatista de Liberación Nacional) i Subcomandante Marcosa. Turyści mogą kupić pamiątki z symbolami ruchu. W odróżnieniu jednak od T-shirtów z Che Guevarrą, które młodzi kupują dla zabawy, ruch zapatystów, mimo że przybladł w ostatnich latach, jest nadal żywy. Mieszkańcy Chiapas są dumni z ostatnich lat swojej historii.
Powstanie zapatystów wybuchło w Nowy Rok 1994r. W sylwestrową noc Zapatyści opanowali kilka miast Chiapas, w tym San Cristobal. Wypowiedzieli posłuszeństwo rządowi Meksyku i ogłosili swoje żądania. Zwracali uwagę na trudne warunki życia Indian i na krzywdzącą ich politykę Rządu Federalnego, który działał w interesie najbogatszych i białych. W nazwie swojego ruchu nawiązywali do Emiliana Zapaty, przywódcy Rewolucji Meksykańskiej, który walczył o ziemię i wolność, zapatyści przywoływali historię 500 lat wojny przeciwko imperializmowi. Data wybuchu powstania zapatystów, 1 stycznia 1994r. nie była przypadkowa. Tego dnia Meksyk przystąpił do TLCAN (ang. NAFTA), czyli traktatu wolnego handlu z USA i Kanadą. Subcomandante Marcos, przywódca powstańców, zawsze w kominiarce, przeciwny był przystąpieniu do traktatu, spodziewając się, i słusznie, pogorszenia warunków życia ludzi utrzymujących się z roli. (W ciągu 10 następnych lat cło na kukurydzę importowaną z USA, której produkcja była dotowana przez rząd USA, zgodnie z postanowieniami traktatu, stopniowo zmniejszono do zera. W efekcie tego rolnictwo w najbiedniejszych rejonach Meksyku stało się niekonkurencyjne, małe gospodarstwa poupadały, a mieszkańcy wiosek dołączyli do rzeszy imigrantów poszukujących kawałka chleba w stale rosnącym mieście Meksyk, u bogatych "partnerów" z północy za Rio Grande, chociaż ci odgradzają się murem lub, później, pracując dla karteli narkotykowych. Na tym poprzestanę, bo mógłbym za długo pisać o polityce USA w Ameryce Łacińskiej. Szczytem arogancji było zaproponowanie przez USA z pięć lat temu partnerstwa handlowego Gwatemali. Gospodarki Gwatemali i Meksyku dzieli przecież przepaść.)
Powstanie zapatystów było stosunkowo bezkrwawe, zwłaszcza w odniesieniu do historii Meksyku. Po niecałych dwóch tygodniach powstańcy wycofali się w góry. Militarnie nie byli w stanie zagrozić wojsku Meksyku. "Strategia ślimaka" czyli wychodzenie ze skorupy kiedy można było zamanifestować działanie i chowanie się, kiedy nadciągało wojsko, okazała się skuteczna. Przez lata zapatyści byli bardzo medialni, nowocześni. Prezydent Meksyku Salinas de Gortari nie chciał zdecydować się na przelew krwi, zwłaszcza przy poparciu międzynarodowym zapatystów.
W 2001r. po 71 latach władzę oddała (do ostatnich wyborów w 2012r.) PRI (Partia Rewolucyjno-Instytucjonalna). Zapatyści, zaproszeni przez nowego prezydenta Vicente Fox, przybyli triumfalnie do miasta Meksyk. Na podpisanie porozumienia z liberałami Subcomandante nie zgodził się jednak.
Rząd Meksyku w ostatnich latach, oprócz tego że zwiększył liczbę wojska w Chiapas, stworzył także program pomocy mieszkańcom Chiapas. Międzynarodowe nagłośnienie problemów Indian spowodowało także obecność wielu ONG. W efekcie zwrócono uwagę na szkolnictwo, opiekę medyczną. Postawiono na doradztwo w zakresie turystyki, wytwarzania pamiątek. Sieć dróg w Chiapas jest bardzo dobrze rozwinięta.
Bunt Zapatystów wpisuje się obecnie w ruch alterglobalistyczny.
Nie dla wojny.
Inny świat jest możliwy.
Świat, w którym zmieszczą się wszystkie światy.
W San Cristobal zostaliśmy dzień dłużej, niż planowaliśmy. Dopadło mnie ostre zatrucie pokarmowe. A myślałem, że po tylu podróżach nic takiego mnie nie spotka. Bardzo miły lekarz, który udziela bezpłatnych konsultacji na piętrze apteki (wynagradza go apteka, ale jakże to wygodne, zresztą leki nie były takie drogie) przepisał mi antybiotyk i coś jeszcze. Od razu się poprawiło.
Dzisiaj rano wyjechaliśmy z San Cristobal. Droga do Palenque przez dłuższy czas prowadzi przez góry. Mnóstwo zakrętów i piękne widoki. Aguas Azul i Misol-Ha, Panenque, już znamy, ominęliśmy tym razem.
Wjazd do Ocosingo.
A dzisiaj nocujemy w Emiliano Zapata, mieście w stanie Tabasco. Przy wjeździe pomnik bohatera.
Widok z hotelu na rzekę Usumacinta.
Nadrobiłem zaległości w sprawozdaniu. Teraz już jestem on-line. Jutro czeka nas dość długi odcinek przez dżunglę (lacandon) na Karaiby.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz